Wycieczka za miasto

                      

Czekaliśmy już chyba dwadzieścia minut, ale przewod­nik nie zjawił się.
  
Jedźmy sami – zaproponowałem.
  
Za miasto bez przewodnika? – oponowali wyciecz­kowicze. – Cóż za pożytek z ta­kiego wyjazdu!
  
Nie będziemy nic wiedzieli – zgłaszała swe wątpli­wości większość – bez przewodnika nie ma sensu.
  
Może i racja – przyznałem.
  
Gdyby państwo zechcieli zgodzić się na moje usługi – rzekł nagle Z. – mógłbym w osta­teczności zastąpić prze­wod­nika. Nie je­stem fa­chow­cem, ale z amatorstwa wiem coś niecoś o tej okolicy, czytałem różne publika­cje tury­styczne.
  
Dobrze, chętnie posłuchamy – rozległy się głosy. – Jedziemy, szkoda czasu.
Autobus ruszył. Po godzinie jazdy znaleźliśmy się na pustej, różowoszarej płaszczyźnie. Wyszliśmy na ze­wnątrz. Nie­któ­rzy zaczęli się prze­chadzać po zapylonej ziemi, inni siedli na składanych krzesłach.
  
Prosimy o kilka słów wyjaśnienia – domagali się wy­cieczkowicze traktujący turystykę sumiennie i skrupu­lat­nie.
  
Według dawnych dokumentów – rzekł Z. – w miej­scu, gdzie obecnie się znajdujemy, był las.
  
Zaraz, zaraz – zaprotestowało kilka głosów – pro­simy bez takich wyrażeń nauko­wych, raczej popular­nie... Więk­szość z nas nie ma żad­nego przygotowania!
  
Racja! – poświadczyli inni. – Niech pan mówi przy­stępniej... Co to jest las?
  
Według języka przyrodniczego lat minionych – pró­bował wyjaśnić Z. – las jest zbio­rowi­skiem drzew. Całe mnó­stwo drzew rozma­itych ga­tunków... Sosny, buki, dęby, klony, brzozy...
  
Ale nazwy dziwne – rzekł ktoś z nutą niedowierzania. – Mnóstwo drzew... Widziałem jedno drzewo w muzeum po­mni­ków natury, ale rosło pod szklanym kloszem.
  
Niegdyś drzewa rosły na wolnym powietrzu – po­wiedział Z.
  
Mówiłam, żeby nie jechać bez przewodnika – wtrą­ciła się jakaś oburzona starsza dama – człowiek chciałby sko­rzy­stać coś z tury­stycz­nej wycieczki za miasto, a nie wysłu­chiwać rzeczy zmyślonych.
  
Ależ drzewa rosły na wolnym powietrzu – upierał się Z.
  
Dużo ich było, powiada pan? – prowokująco rzucił młody człowiek, oparty o karoserię autobusu.
  
Dużo, tysiące, setki tysięcy – powtarzał Z. – Rozma­ite krzewy, jałowce, głogi, poszy­cie z mchu...
  
Cóż to był, dajmy na to, ten mech? – dopytywał się młodzieniec.
  
Roślina niska, zielona, złożona z drobniutkich gałą­zeczek. Mech odznaczał się mięk­ko­ścią...
  
Dobrze byłoby zatem położyć się na nim i odpocząć podczas wycieczki za miasto – dowcipkował młody czło­wiek.
  
Kto wie, może to byłaby przyjemność niemała – stwierdził Z. – Dzisiaj, w roku 2050, nie da się tego sprawdzić.
  
Niech pan mówi dalej – zachęcał go jegomość sie­dzący na składanym krześle – mo­żemy posłuchać, nie mamy nic in­nego do ro­boty.
  
Rzeczywiście, nie było ani dokąd pójść, ani na co pa­trzeć. Wokół, jak okiem sięgnąć, ota­czała nas różowo­szara pustka.
  
W odległości mniej więcej stu metrów stąd – mówił Z. – znajdował się brzeg rzeki. Pro­szę zapamiętać to słowo.  R z e k a . . .  Po­staram się państwu wyjaśnić jego zna­czenie.
  
Właśnie – wołali wycieczkowicze. – Rzeka?  Co to może być za przyrząd?
  
To nie przyrząd – wykładał Z. – To naturalne koryto wyrzeźbione w ziemi przez wodę, płynącą od źródła.
  
Płynąca w korycie ciecz? – krzywiła się dama zainte­resowana turystyką. – Ależ to obrzydliwe! Przyjechali­śmy tu dla przy­jemno­ści, nie chcemy słuchać o śmier­dzących ście­kach!
  
Niegdyś rzeki były wypełnione czystą wodą – wy­stąpił z nową rewelacją Z. – Nie były ściekami, można było się w nich ką­pać. Nad rze­kami były plaże, pokryte złotym pia­skiem...
  
Piaskiem koloru pierścionka? – żartował młodzie­niec. – Czemu służył ten drogo­cenny piasek?
  
Służył leżeniu i opalaniu się – rzekł Z.
  
Co to znaczy „opalaniu się” ? – padały pytania.
  
Jest to trudniejsza sprawa – zakłopotał się Z. – Zja­wisko wymagające zrozumienia daw­nych warunków pa­nują­cych na naszym globie, kiedy to jeszcze z po­wierzchni ziemi widać było słońce.
  
Jak to ? – nikt nie taił zdumienia. – Słońce ?
  
Nie było jeszcze tyle dymu w atmosferze – opowia­dał Z. – Promienie słońca docierały do ziemi, padały na osoby, le­żące na pia­sku, i pod ich wpływem, wskutek zmian w pig­men­cie skóry, następowało jej brązowienie. Nazywało się to po­pularnie „opalaniem”.
  
W jakim celu ktoś miałby wywoływać w swej skórze jakieś zmiany? – dziwiono się wo­kół. – Zupełna niedo­rzecz­ność!
  
Podobno było przyjemnie opalać się – rzekł Z.
  
Nie, to są jakieś androny – obruszyła się starsza dama. – Bez przewodnika, okazuje się, nie warto je­chać...
  
Taki ściemniały osobnik zanurzał się potem w wo­dzie – drwił już teraz otwarcie mło­dzieniec. – Nie brzy­dził się, zanu­rzał się w niej boha­ter­sko, po to by ściem­nieć jeszcze bar­dziej.
  
Wracajmy już – powiedziałem, bo żal mi się zrobiło Z. Może rzeczywiście plótł głup­stwa, pewno nie był całko­wicie nor­malny, ale czy to jego wina ? Życie było takie dener­wujące, nie każdy znosił codzienne wizyty u psy­chiatry...
  
Duszno – rzekł jegomość składając krzesło. – Czy ktoś z państwa nie ma przypad­kiem choć pół pastylki wody?
  
Oddałem mu ćwierć mojej, choć następny przydział miałem dostać dopiero za tydzień.
  
Nie warto było jechać na wycieczkę bez fachowego przewodnika – powtarzała starsza dama wsiadając do au­to­busu.
  
Z przewodnikiem czy bez miałem już dosyć wycieczki. Było gorąco, wokół otaczał nas szaroróżowy pył, a ust­nik no­wej i niedopa­sowanej jeszcze maski do oddycha­nia boleśnie uwierał mnie w wargi.   

Z „Kto ma oczy z korka” Janusza Osęki
Wydawnictwo Iskry, 1973

           do Czytaj!