Lu­dzie z Ziemi

                      

Ktoś dobijał się do drzwi i nie chciał przestać. Pani Ttt szarp­nęła klamkę.
  
O co chodzi? – spy­tała.
  
Pani mówi po angiel­sku? – Mężczy­zna stojący w progu osłupiał ze zdu­mienia.
  
Jak mówię, tak mó­wię – rzekła.
  
Pani cudow­nie mówi po angiel­sku! – Mężczy­zna był w mun­durze. Za nim stali trzej inni, bardzo zdy­szani, uśmiechnięci sze­roko, bar­dzo brudni.
  
Czego chcecie? – za­pytała pani Ttt.
  
Pani jest Mar­sjanką! – Męż­czyzna uśmiechnął się. – Za­pewne nie zna pani tego słowa. To okre­ślenie ziem­skie. – Skinął na swych lu­dzi. – Przyby­liśmy z Ziemi. Jestem kapitan Williams. Go­dzinę temu wylą­dowali­śmy na Marsie. No i je­steśmy... my, druga ekspedy­cja! Przed nami była pierw­sza ekspe­dycja, ale nie wiemy co się z nią stało. W każdym razie do­tarliśmy tu. A pani jest pierw­szą Mar­sjanką, jaką spotka­liśmy!
  
Mar­sjanką? – unio­sła brwi.
   – Chcia­łem po­wiedzieć, że
żyje pani na czwartej planecie od Słońca. Prawda?
  
Ele­men­tarna rzecz – ucięła patrząc na nich.
  
A my – przy­cisnął wło­chatą różową dłoń do swej piersi – jeste­śmy z Ziemi. Prawda, koledzy?
  
Tak jest, ka­pitanie! – odpo­wiedzieli chórem.
  
Tu jest pla­neta Tyrr – rzekła kobieta – jeśli chcecie użyć właści­wej na­zwy.
  
Tyrr, Tyrr – kapitan śmiał się do­nośnie. – Jaka przy­jemna nazwa! Ależ, moja droga pani, ja­kim cu­dem mówi pani tak świet­nie po an­gielsku?
  
Nie mówię, myślę – wyja­śniła. – Telepa­tia! Do widze­nia!
  
Za­trza­snęła drzwi.

           
W chwilę później ten starszy człowiek zaczął dobijać się znowu.
Szarp­nęła drzwi.
  
O co chodzi?

Mężczy­zna stał w progu próbu­jąc się uśmiechnąć. Wyglą­dał na zdumio­nego. Wycią­gnął ręce.
  
Są­dzę, że pani nie zrozu­miała...
  
Czego? – par­sknęła.

Mężczy­zna spojrzał na nią zasko­czony.
  
Je­steśmy z Ziemi!
  
Nie mam czasu – rzekła. – Mam dziś mnó­stwo goto­wania, a potem sprzą­tanie, szycie i w ogóle. Może chce­cie zoba­czyć się z pa­nem Ttt. Jest na górze w gabi­necie.
  
Tak – po­wiedział ziemski człowiek, mru­gając ze zmie­szaniem oczyma. – Za wszelką cenę chcieli­byśmy się zo­baczyć z pa­nem Ttt.
  
Jest zajęty. – Kobieta znowu zatrza­snęła drzwi.
                 
Tym ra­zem kołata­nie było już zde­cydo­wanie imper­tynenc­kie.
  
Niech pani po­słucha! – krzyk­nął mężczy­zna, gdy drzwi znowu otwo­rzyły się gwałtow­nie, i wsko­czył do miesz­kania. – W ten spo­sób nie trak­tuje się gości!
  
Na czystą podłogę! – krzyk­nęła ko­bieta. – Błoto! Wyno­ście się! Jeśli wcho­dzicie do mo­jego domu, wytrzyj­cie wpierw nogi!
  
Męż­czyzna popa­trzył ze stra­chem na swe za­błocone buty.
  
Nie czas na takie głup­stwa – powie­dział. – Sądzi­łem, że powinno nas tu spotkać uro­czy­ste po­wi­ta­nie. – Pa­trzył na nią przez długą chwilę, jak gdyby jego wzrok mógł jej pomóc cokol­wiek zrozu­mieć.
  
Jeśli przez was mój krysz­tałowy groszek się przypali – wy­krzyk­nęła ko­bieta – uderzę was drew­nem! – Zaj­rzała do ma­łego go­rą­cego pie­cyka. Wróciła z za­czer­wie­nioną, paru­jącą twarzą. Oczy miała jasno­żółte, skórę ma­to­wobrą­zową, była szczu­pła i po­ruszała się gwał­townie jak jakiś owad. Głos miała meta­liczny i ostry. – Po­cze­kaj­cie tu – rzekła. – Zoba­czę, czy będzie­cie mo­gli wejść na chwilę do pana Ttt. A jaki ma­cie do niego inte­res?     
  
Męż­czyzna zaklął szpetnie, jakby przytłukł sobie młot­kiem palec.
  
Niech mu pani powie, że je­steśmy z Ziemi i że nigdy przed­tem tego nie było!
  
Czego nie było? – Podnio­sła brą­zową dłoń. – Zresztą mniej­sza o to. Zaraz wracam.
  
W głębi kamien­nego domu za­dźwię­czało echo jej kroków.
      

Za oknami bez­kresne mar­sjańskie niebo rozpo­ścierało się jak ciepłe i ciche jezioro. Mar­sjańska pu­sty­nia le­żała rozpa­lona w słońcu, fale żaru unosiły się i mi­gotały. Na po­bliskim szczycie pa­górka spo­czywał nieduży statek rakie­towy. Ślady wiel­kich stóp prowa­dziły od ra­kiety do drzwi kamien­nego domu.
  
Z góry dolaty­wały te­raz od­głosy sprzeczki. Lu­dzie po­patrzyli na sie­bie. Prze­stępo­wali z nogi na nogę, wyłamy­wali so­bie palce, ob­cią­gali pasy. Słychać było krzyk mężczy­zny. Po pięciu minu­tach ziemscy ludzie zaczęli w braku innego zajęcia spa­ce­rować po kuchni.
  
Pa­pierosa – zapro­ponował jeden z nich.
  
Któryś wydobył paczkę i wszyscy zapalili. Wy­dmu­chiwali chmurki białego dymu. Obcią­gali mun­dury, popra­wiali kołnie­rzyki. Głosy na górze pomru­kiwały i śpie­wały. Kapitan spojrzał na zega­rek.
  
Dwa­dzieścia pięć mi­nut – rzekł. – Ciekawe, co oni tam ro­bią ?
Pod­szedł do okna i wyjrzał na dwór.
  
Go­rący dzień – odezwał się je­den z męż­czyzn.
  
Tak – po­twierdził drugi. W sennej, ciepłej ciszy popołu­dnia głosy zniżyły się do cichego po­mruku i umilkły. W domu nie roz­brzmie­wał ża­den dźwięk. Ludzie słyszeli tylko własny oddech.
      

Minęła godzina milcze­nia.
   – Mam nadzieję, że nie sprawi­liśmy im żadnego kłopotu – po­wiedział kapitan. Ruszył ku drzwiom i zajrzał do sa­lonu.
   Pani
Ttt podle­wała tam kwiaty, które rosły w środku pokoju.
   – Tak mi się zdawało, że cze­goś za­po­mniałam – rzekła ujrzaw­szy ka­pitana i weszła do kuchni. – Prze­praszam. – Po­dała mu kawałek papieru. – Pan Ttt jest bardzo zapra­cowany. – Znowu zajęła się pie­cykiem. – W każdym bądź ra­zie, to nie z pa­nem Ttt chcieli­ście się zo­ba­czyć, tylko z panem Aaa. Idźcie z tą kartką do na­stępnej farmy przy błękit­nym ka­nale, a pan Aaa powie wam wszystko, co chce­cie wiedzieć.
  
Nie chcemy niczego wiedzieć – zapro­testował kapitan – wy­dymając grube wargi. – My już wiemy.
  
Do­staliście kartkę, czego wam więcej po­trzeba? – zapy­tała go prosto z mostu. I nie ode­zwała się już ani sło­wem.
  
Do­brze. – Kapitan nie­chętnie skiero­wał się ku wyj­ściu. Wyglą­dał jak dziecko patrzące na roze­braną choinkę. – Do­brze – powtó­rzył. – Chodź­cie, ko­ledzy.
  
Czte­rej lu­dzie wy­szli w gorący, cichy dzień.
                 
W pół godziny później pan Aaa, siedząc w swej biblio­tece i popija­jąc z wolna elek­tryczny ogień z me­talo­wej fili­żanki, usły­szał jakieś głosy na kamien­nej gro­bli. Wy­chylił się z okna i zoba­czył czte­rech umun­duro­wanych męż­czyzn.
  
Czy pan Aaa ? – za­wołali.
   – Tak.
  
Pan Ttt przysłał nas do pana! – krzyknął kapitan.
  
Dla­czego to zrobił ? – zapy­tał pan Aaa.
  
Jest zajęty!
  
No, ładne rzeczy – powie­dział pan Aaa sarka­stycznie. – Czy pan Ttt uważa, że nie mam nic in­nego do ro­boty, tylko zaj­mo­wać się ludźmi, którymi on nie chce sobie zawra­cać gło­wy?
  
To nie­ważne ! – krzyk­nął kapi­tan.
  
Dla mnie ważne. Mam dużo czytania. Pan Ttt jest nie­roz­sądny. Nie pierw­szy raz de­mon­struje mi swą bez­myśl­ność. Niech pan prze­stanie machać rękami, póki nie skończę. I słu­chać uważnie! Ludzie zazwy­czaj mnie słuchają, kiedy mówię. Więc niech pan słu­cha grzecz­nie, bo w ogóle prze­stanę mó­wić.
  
Czte­rej lu­dzie na grobli poru­szyli się z zakło­pota­niem. Na czole kapitana wystą­piły nie­bie­ska­we żyły, a w jego oczach bły­snęły na­wet małe łezki.
  
A więc – peroro­wał pan Aaa – myślicie, że panu Ttt przy­stoją ta­kie złe maniery?
  
Czte­rej lu­dzie pa­trzyli w górę w rozża­rzone powie­trze. Kapitan powie­dział:
   – Je­steśmy
z Ziemi.
   – Są­dzę, że to bar­dzo nie­grzecz­nie z jego strony – wście­kał się pan Aaa.
   – Sta­tek ra­kietowy
. Przyby­liśmy nim. Z Ziemi !
  
Nie po raz pierw­szy pan Ttt oka­zał się bez­myślny! Wiecie o tym.
  
Z samej Ziemi !
  
Za­raz się z nim skomu­nikuję i powiem mu parę słów prawdy za taką głupotę!
  
Tylko nas czterech. Ja i ci ludzie. Moja załoga.
  
Za­raz z nim po­gadam! Tak! Właśnie zaraz to zrobię!
  
Zie­mia. Ra­kieta. Ludzie. Podróż między­plane­tarna.
  
Po­łączę się z nim i porząd­nie mu natrę uszu! – wrza­snął pan Aaa. Zniknął jak ku­kiełka ze sceny.
  
Przez jakąś minutę słychać było gniewną wy­mianę słów przez jakiś niesa­mowity przy­rząd. W dole ka­pitan i jego załoga pa­trzyli tę­sknie na piękny statek spo­czywa­jący na zbo­czu pa­gór­ka, taki miły, przy­jemny i sub­telny.
  
Pan Aaa pod­skoczył znowu do okna w dzikim triumfie.
  
Wy­zwałem go na pojedy­nek ! Na bogów, pojedy­nek !
  
Pa­nie Aaa – kapi­tan za­czął znowu bardzo spokoj­nie.
  
Za­strzelę go, zo­baczy­cie !
  
Pa­nie Aaa, chciał­bym z panem pomó­wić. Przeby­liśmy sześć­dziesiąt milio­nów mil. Przyje­chali­śmy z Ziemi.
  
Pan Aaa pierw­szy raz zwrócił uwagę na słowa kapitana.
  
Po­wiada­cie, że skąd je­steście ?
Kapitan uśmiechnął się ser­decznie. Szepnął na stro­nie do swych ludzi:
   – Na­reszcie
docho­dzimy do cze­goś ! – A do pana Aaa za­wołał: Przeby­liśmy sześć­dzie­siąt milio­nów mil! Jeste­śmy z Ziemi!
  
Pan Aaa ziewnął.
  
O tej porze roku to jest tylko pięć­dziesiąt milio­nów mil !  Chwycił strasz­liwie wyglą­da­ją­cą broń. – Dobra, muszę już te­raz iść. Bierz­cie tę głupią kartkę, chociaż nie wiem, na co ona się wam przyda, i idźcie za tamto wzgórze do mia­steczka Lopr. Opo­wiedzcie wszystko pa­nu Iii. To z nim się chcecie zo­ba­czyć. Nie z żadnym pa­nem Ttt. Pan Ttt to idiota. Zabiję go! A z wami nie mam nic wspól­nego. Nie wcho­dzicie w zakres mojej pracy.
  
Za­kres pracy, zakres pracy! – krzyknął kapitan. – Czy trzeba mieć spe­cjalny zakres pracy, żeby powitać lu­dzi z Ziemi ?
  
Nie bądźcie głupi, przecież każdy o tym wie! – Pan Aaa zbiegł ze scho­dów. – Do wi­dze­nia! – Popę­dził gro­blą jak zme­chani­zowany cyrkiel.
  
Czte­rej po­dróżnicy stali w osłupie­niu. Wresz­cie kapi­tan po­wiedział:
   – A
jednak znaj­dziemy kogoś, kto nas wysłu­cha.
   – Może pój­dziemy i wrócimy tu jesz­cze raz? – po­wiedział jeden z człon­ków załogi. – Może wystar­tu­jemy i wylą­dujemy po­now­nie? Damy im czas na przy­goto­wanie uroczy­stego przyję­cia.
  
To może i niezły pomysł – mruk­nął zmę­czony kapitan.
      
Małe mia­steczko było pełne ludzi wcho­dzących i wy­chodzą­cych z domów, pozdra­wiają­cych się, ubra­nych w ma­ski złote, błę­kitne i szkar­łatne, maski ze srebr­nymi wargami i brą­zo­wymi brwia­mi, ma­ski uśmiechnięte i zamy­ślone – stosow­nie do nastroju ich wła­ści­cieli.
  
Czte­rej lu­dzie, spoceni po dłu­giej drodze, stanęli i zapytali małą dziew­czynkę, gdzie znaj­du­je się dom pana Iii.
  
Tam. – Dziecko wska­zało głową.
...

   Pan Iii sam otworzył drzwi. Oświadczył, że wybiera się wła­śnie na odczyt, ale może po­świę­cić im parę chwil, je­śli ze­chcą wejść i po­wie­dzieć mu, czego pragną...
  
Nieco uwagi – rzekł kapitan, zmę­czony, z zaczer­wienio­nymi oczyma. – Przy­bywamy z Ziemi, ra­kietą, we czte­rech, za­łoga i kapitan, je­ste­śmy wyczer­pani i głodni, chcieli­byśmy dostać jakiś kąt do spa­nia, a ponadto sprawi­łoby nam wielką przy­jem­ność, gdyby ktoś wrę­czył nam klucz od mia­sta, albo coś w tym rodzaju, i cieszy­libyśmy się, gdyby ktoś uścisnął nam dłonie i powie­dział: "Wi­taj­cie!" albo "Nasze gratula­cje, kapi­ta­nie!"  To by­łoby wszystko.
  
Pan Iii był wy­sokim, chudym mężczy­zną. Przed jego żół­tawymi oczyma tkwiły grube nie­bie­skie krysz­tały. Na­chylił się nad biur­kiem i zagłębił w ja­kichś papie­rach, spoglą­dając od cza­su do czasu przeni­kliwie na swoich go­ści. – Zdaje się, że nie ma formula­rzy – mówił szu­ka­jąc w szu­fla­dach. – No, gdzież ja wsadzi­łem te formula­rze? – Zamyślił się. – Gdzieś tu mu­szą być. Ach! Naresz­cie! Proszę! – Obo­jętnie podał papiery. – Oczy­wiście trzeba pod­pi­sać te formula­rze.
  
Czy musimy przejść przez te wszyst­kie biu­rokra­tyczne bzdury ?
  
Pan Iii rzucił mu dłu­gie, szkliste spojrze­nie.
  
Po­wiada pan, że jest  pan z Ziemi, prawda? No, więc nie ma innej rady. Niech pan pod­pi­sze.
  
Kapi­tan zło­żył pod­pis.
  
Czy człon­kowie mojej załogi również mają się podpi­sać ?
Pan Iii popa­trzył na kapitana, spoj­rzał na jego trzech towa­rzyszy i wy­buchnął szyder­czym śmie­chem.
   -
Oni podpi­sać się! To do­bre! Oni... och, żeby oni... się podpi­sali! – Łzy po­ciekły mu z oczu, klep­nął się po kola­nie i aż się zgiął ze śmie­chu. Rękami chwycił się za krawędź biurka.
  
Czte­rej lu­dzie na­chmu­rzyli się.
  
Co w tym śmiesz­nego ?
  
Żeby oni się podpi­sali! – sapał pan Iii osłabły ze śmiechu. – To ko­miczne! Muszę to po­wtórzyć panu Xxx! – Spraw­dził wy­peł­niony formu­larz, nie prze­stając się śmiać. – Zdaje się, że wszystko w po­rządku. – Skinął głową. – Nawet zgoda na eu­ta­nazję, je­śli w wyniku osta­tecznej de­cyzji taki krok okaże się ko­nieczny. – Zachi­chotał.
  
Zgoda na co ?
  
Pro­szę nie mówić. Mam coś dla pana. Proszę wziąć ten klucz.
Kapitan poczer­wieniał.
  
To wielki zaszczyt dla mnie.
  
To nie jest klucz od miasta, głupcze! – par­sknął pan Iii. – To klucz od Domu. Idź kory­ta­rzem, otwórz wielkie drzwi, wejdź do środka i zatrza­śnij drzwi za sobą. Możesz tam spędzić noc. Rano przy­ślę pana Xxx, żeby cię obej­rzał.
  
Kapi­tan z powąt­piewa­niem wziął klucz do ręki. Stał, wpa­trując się w podłogę. Jego ludzie nie ru­szali się. Zda­wało się, że wy­cie­kła z nich wszystka krew, że zu­pełnie ostygła ich ra­kie­to­wa go­rączka. Byli cał­kiem otępiali.
  
No, o co cho­dzi? – zapytał pan Iii. – Na co czekasz? Czego chcesz? – Pod­szedł i po­chy­lając się zajrzał kapi­ta­nowi w twarz. – Ga­daj!
  
Chcia­łem po­wiedzieć... – za­czął ka­pitan. – To zna­czy... miałem na my­śli... – zawahał się. – Namę­czyli­śmy się, przebyli­śmy długą drogę, więc czy nie mógłby pan po prostu uści­snąć nam dłoni i po­wie­dzieć: "Do­brzeście się spi­sali!"  Nie są­dzi pan? – Jego głos cichł co­raz bar­dziej, aż zamilkł zupeł­nie.
  
Pan Iii sztywno wycią­gnął dłoń.
  
Gra­tuluję. – Odwró­cił się. – Teraz już mu­szę iść. Proszę wziąć ten klucz.
Od tej chwili pan Iii zupełnie przestał zwracać na nich uwagę, zupełnie jakby wsiąkli w pod­łogę czy rozpły­nęli się w powie­trzu. Był w po­koju jeszcze przez pięć mi­nut; wkładał papiery do nie­wielkiej teczki, ale nie odezwał się ani słowem do czwórki ludzi, którzy stali z opusz­czo­nymi głowami i mrocz­nymi oczyma. Wycho­dząc, z zainte­reso­wa­niem oglądał swe pa­znok­cie...
       
  
Po­wlekli się ko­ryta­rzem w mętnym świetle popołu­dnia. Podeszli do wiel­kich drzwi z pole­ro­wa­nego srebra i otwo­rzyli je srebr­nym klu­czem. Weszli zatrza­snęli drzwi i rozej­rzeli się.
  
Byli w ogrom­nej oświe­tlonej słońcem sali. Męż­czyźni i kobiety siedzieli przy stołach lub sta­li małymi grup­kami, rozma­wiając między sobą. Na dźwięk zamy­kanych drzwi spojrzeli na czte­rech umun­duro­wanych ludzi.
  
Jakiś Marsja­nin wy­stąpił naprzód i skłonił się:
   – Je­stem
Uuu – powie­dział.
   – A ja jestem Jona­than Williams z miasta Nowy Jork na Ziemi – oświad­czył ka­pitan natu­ral­nym to­nem.
  
I na­tych­miast cała sala wybu­chła en­tuzja­zmem.
Sufit drżał od okrzy­ków. Ludzie pędzili naprzód, ma­chali rę­kami, krzy­czeli uszczę­śliwieni, prze­wracali stoły, prze­py­chali się, podska­ki­wali do góry. Chwycili czterech ludzi z Ziemi i za­częli ich no­sić. Sześć razy obiegli salę do­koła, skacząc, krzy­cząc, wy­śpie­wując.
  
Ludzie ziemscy byli tak oszoło­mieni, że dobrą minutę dali się nosić Marsja­nom na rę­kach, nim za­częli śmiać się i wołać do sie­bie:
   – To
rozu­miem!
   – To jest ży­cie! Bracie! Wiwat! Brawo! – Ma­chali ku sobie rękami, klaskali w dło­nie. – Hej!
  
Hura! – wołał tłum.
Posa­dzili lu­dzi z Ziemi na stole. Krzyki ucichły.

   Kapi­tan o mało nie wy­buchnął płaczem.
  
Dziękuję – po­wtarzał. – Dzię­kuję. To było wspa­niałe.
  
Opo­wiedzcie nam o sobie – zapro­ponował pan Uuu.
  
Kapi­tan od­chrząk­nął.
Kiedy kapitan mówił, zebrani wyda­wali okrzyki podziwu. Kapi­tan przed­stawił załogę. Każdy z jej człon­ków wy­gło­sił małe prze­mówie­nie i z za­żeno­waniem słuchał potem burzli­wego aplauzu.
  
Pan Uuu po­klepał kapitana po ra­mieniu.
  
To bardzo przy­jemnie spotkać kogoś także z Ziemi. Ja rów­nież je­stem z Ziemi.
  
A to jakim cudem?
  
Wielu z nas jest tu z Ziemi.

..............

   Z „Kronik Mar­sjań­skich” Raya Bra­dbur­y'ego
(w tłu­ma­czeniu Adama Kaski)

do Czy­taj!