Ła­pa­nie lwa w sieci – z przy­nętą

O ile profe­sor Leim umiał sztubę trzy­mać w cza­sie swej lekcji na wo­dzy i uka­za­niem się swoim roz­sie­wać w tłu­mie łobuzów śmier­telną ci­szę, o tyle Iła­rion Stie­pa­nycz Ozier­skij, na­uczyciel ję­zyka ro­syj­skiego, nie po­sia­dał wła­dzy takiej ani za sze­ląg. Był to tłu­sty basa­łyk z czaszką nagą jak ko­lano, z po­licz­kami ob­wi­słymi, za­dar­tym no­sem i oczyma śle­dzia. Wielki brzuch dźwigał na krót­kich no­gach, które w sposób naj­za­baw­niej­szy plą­tały się pod tym cięża­rem. Iłarion Stiepa­nycz nigdy nie omijał żad­nej kałuży i zaw­sze chadzał unu­rzany w bło­cie do ko­stek. Jego frak wiecz­nie był wysma­ro­wany kredą, a gu­ziki po­malo­wane atra­men­tem przez wdzięcz­nych wy­cho­wań­ców. Kiedy wstę­pował do klasy, wi­tała go pie­kielna salwa wrza­sków i, co najgor­sza, wi­tały go wrzaski pol­skie, jego, na­uczy­ciela i siewcę mowy ro­syj­skiej. Gwiz­dano, tu­pano, prze­su­wano ławki, grano na drum­lach, dzwo­niono ma­łym dzwo­necz­kiem, co mo­gło do­pro­wa­dzić czło­wieka naj­mniej nerwo­wego do ostat­niej pasji; gło­śno wy­uczano się na­stęp­nych lekcji i pro­wa­dzono oży­wione roz­mowy o tema­tach najzu­peł­niej do­wol­nych. Iła­rion Stie­pa­nycz nie pró­bował chwy­tać grają­cych na drum­lach albo po­szu­ki­wać dzwon­ni­ków, gdyż z do­świad­cze­nia wie­dział, jak złe skutki tego ro­dzaju gor­li­wość po­ciąga za sobą.
  
Zdarzyło mu się sko­czyć z ka­te­dry między ławki, gdy do­kład­nie wy­stu­dio­wał punkt, skąd dzwo­nek sły­chać było bez prze­rwy. Któż mógł przy­pu­ścić, że dzwo­nie­nie w jed­nym miej­scu jest pew­nego ro­dzaju wabi­kiem? Pę­dząc do wi­no­wajcy mię­dzy ław­kami, Iła­rion runął nagle jak pod­cięty cedr, nie spo­strze­gł­szy, że od ławki do ławki prze­cią­gnięty był mocny sznur od cukru. Na­zy­wało się to „łapa­niem lwa w sieci – z przy­nętą”.
  
Awantury w klasie pierw­szej nie prze­kra­czały zresztą pew­nego, tra­dy­cyj­nego po­nie­kąd, sza­blonu. Istotne wyra­fi­no­wa­nie w drę­czeniu kał­muka zdra­dzały do­piero klasy nieco wyż­sze: druga, trzecia i czwarta. Osobli­wie do klasy trze­ciej Iła­rion wcho­dził po­bla­dły; zbliża­jąc się do ka­tedry wa­żył i ba­dał krok każdy. Za­nim usiadł na krze­śle, oglądał je, czy nogi nie są cza­sem wy­krę­cone, badał ta­blicę, czy pod­czas lekcji na głowę mu się nie zwali – su­fit, czy stam­tąd woda mu na ły­sinę kapać nie za­cznie – szu­fladki sto­lika, czy stam­tąd szczury na niego nie wy­sko­czą – itd. Pod­czas bytno­ści w kla­sie Ozier­skiego – nie było żad­nej lekcji. Coś on tam mó­wił, wykła­dał gra­ma­tykę ro­syj­ską czy roz­dział hi­storii po­wszech­nej, ale tego żywa du­sza nie sły­szała. Spra­wiało to wra­że­nie, że na­uczy­ciel do­stał po­mie­szania zmy­słów i gada do sie­bie.
  
Jeżeli z dziennika wy­ry­wał ko­go­kol­wiek do lek­cji, to zaw­sze sta­wała na środku jedna i ta sama oso­bi­stość i wy­po­wiadała we wszyst­kich po­rach roku je­den i ten sam ustęp. W kla­sie trze­ciej np uczeń Białek był „specja­listą od kał­muka” i opo­wia­dał przez rok cały ja­kąś bred­nię o tym, jak księż­niczka ru­ska Olga po­wiązała wró­blom ogony i spaliła ja­kieś mia­sto „Iskoro­stień”. Cza­sami Iła­rion za­czy­nał spa­zma­tycz­nie wrzesz­czeć:
   – Ja
ci się, bałwa­nie, py­tam, co wiesz o Ka­rolu Wiel­kim. O księż­niczce Ol­dze sły­sza­łem już sześć­set razy od cie­bie!
  
Wówczas przewra­cano ławki, roz­po­czy­nały się bi­twy między gro­ma­dami uczniów – i w rezul­ta­cie wpa­dał do klasy brutal in­spek­tor, ażeby któ­re­goś tam z za­czinszczi­ków wsa­dzić do kozy, ale i sa­mego Iła­riona ostro zwy­my­ślać.
  
Ozierskij był człowie­kiem wy­kształco­nym. Wła­dał kil­koma ję­zy­kami, a w kla­sie ósmej pięknie obja­śniał utwory Pusz­kina i Go­gola.

 

Z „Syzy­fo­wych prac”  Ste­fana Że­rom­skiego  

         do Czytaj!